Prawdziwie istotnymi momentami naszej ziemskiej egzystencji są te, z którymi bez wahania bratamy własne myśli. Pozytywne odczucia rzeczywistości próbuję utrwalić, zachować w moich fotografiach.
Wiem, że działanie to stanowi pewien etap samorealizacji z zamiarem pójścia dalej, aby odkryć nieznane mi dotąd wrażenia,
które czekają w studni obrazów codzienności.
Fotografowanie niby błahych elementów, istniejących wraz z nami, dostarcza mi wielką przyjemność i satysfakcję, które ładują baterie do dalszej wędrówki.
Zatrzymane przeze mnie chwile grają szczególną rolę, bo właśnie dzięki nim mogę wyrazić siebie i oddać ukłon w stronę magicznego tworu, jakim jest życie.
Fotografie Marka Lalko są manifestacyjnie nieturystyczne. Nie ma w nich powierzchownej fascynacji Australią, czasem przez izolację i zupełną odmienność przyrody, nazywaną "inną planetą". Ta nieobecność nie jest przecież wyrazem braku wrażliwości - wręcz przeciwnie, Lalko patrzy uważnym okiem fotografa, pewnego siebie w swoim sposobie patrzenia. Zauważmy - profesjonalne zajmowanie się fotografią nie zawsze ułatwia percepcję. Świat jest dla fotografa zbiorem kadrów. Trzeba, jak sądzę, pełnej świadomości swojego zajęcia, by umieć jednocześnie czerpać przyjemność ze zwyczajnego oglądania.
Fotografowanie stało się dziś czynnością najzwyczajniejszą ze zwyczajnych. Jest właściwie wariantem oglądania, można powiedzieć, "uzbrojonym" patrzeniem. Wiąże się to między innymi z niezwykłym rozwojem przemysłu turystycznego, bezprecedensową ilością ludzi spędzających swój wolny czas w poszukiwaniu nowych doznać w nowych krajach, innych kulturach, odmiennych krajobrazach. Setki milionów przemieszczające się przez świat z aparatami cyfrowymi, produkujące miliardy obrazków... Wizualna lawina powiększająca się z każdą chwilą jest jedną z chrakterystycznych cech naszego czasu. I chyba nie ma w tym nic złego. Można oczywiście utyskiwać na niską jakość estetyczną i poznawczą fotografii z telefonów komórkowych zamieszczanych na fotoblogach w Internecie, ale niektóre z nich bywają czymś więcej, niż sieciową sieczką. Podobnie, gdy standardowemu turyście (jeśli taki istnieje, załóżmy) uda się mniej lub bardziej przez przypadek znaleźć nowy punkt widzenia. Niezwykłość fotografii polega przecież także na pełnej demokratyczności używania - i jak z demokracji - można z niej uczynić diametralnie różny użytek.
Demonstracyjna nieturystyczność fotografii Marka Lalko nie polega na negacji. Autor po prostu postępuje po swojemu. Ogląda nieznany mu wcześniej obszar, tak jakby czynił to w każdym innym miejscu, kierując się swoją wrażliwością, doświadczeniem, poszukiwaniem inspiracji bez przyjętego założenia. Postępuje jak flaneur, nie jak podróżnik. "Wówczas całkiem poza tymi zainteresowaniami i nie wiążąc się z nimi niczym, nagle jakiś dach, blask słońca na kamieniu, zapach przydrożny kazały mi się zatrzymać dla osobliwej przyjemności, jaką mi dawały; zdawało mi się zarazem, iż poza tym, co widzę, kryją one coś, do czego mnie zapraszają i czego mimo wysiłków nie mogę odkryć"*. Lalko nie szuka, przynajmniej nie widać tego w fotografii. Wyprawia się na przedmieścia, zagląda pod wiadukty, czasem patrzy do wnętrza, jeszcze pustego, czekającego na ludzi. Uderza w tych fotografiach bezludność przestrzeni. Jak gdyby ucieleśniło się dziecinne przekonanie, że na drugiej pólkuli ludzie muszą spaść, bo przecież są do góry nogami... Zaparkowane pod wiaduktem samochody, pusta widownia sceny na wolnym powietrzu, zamknięta brama dawno nie odnawianego budynku z dumnym napisem "Palais Royal" (moje ulubione), pustka nabrzeża, fragmenty ścian i skrzynki na listy z nieodebranymi przesyłkami. Większość z tych fotografii została zrobiona w przestrzeniach zwyczajnych, trochę zaniedbanych, może od wpływu klimatu, a może z upływu czasu. Są precyzyjnie skadrowane, najczęściej, choć nie zawsze, z użyciem wyraźnej osi symetrii. Są wreszcie w swoim ostatecznym wyglądzie fotografiami z ciemni. Dokładnie wypracowanymi w półtonach czerni i bieli, z negatywu. Co podkreślone ramką, po naświetleniu. Fotografia cyfrowa powstaje od razu, to ani lepsze ani gorsze, właściwość technologii (pamiętam oczywiście o możliwościach obróbki w komputerze). Filmy ze śladami australijskiego światła musiały przyjechać na drugą półkulę, minął czas. Trochę zmienił się tor słońca.
Nie ma ludzi, albo już, albo jeszcze. Jeśli się pojawiają, to często intencjonalnie, jak na fotografii przedstawiającej cmentarz. Zresztą - większość obiektów z tych zdjęć to dzieło człowieka. Można powiedzieć, nie ma jednostek, jest ludzkość, społeczeństwo, "Pamiętajmy o naszych przodkach", jak głosi napis z jednego ze sfotografowanych murali. Nie dociekam przy tym, do jakiego stopnia ta nieobecność jest założeniem autora. Jest tak ewidentna w tych zdjęciach, że przywołuje różnorodne skojarzenia, niekoniecznie adekwatne do motywacji twórcy**. Jasne jest, że Lalko występuje na nich jako poszukiwacz uniwersalnej estetyki, może nawet ironizując z tak częstego obecnie poszukiwania egzotyki, zanikającej w globalizującym się świecie. Postać flaneura, nieśpiesznego wędrowcy wielkiego miasta, wyposażonego tu dodatkowo w urządzenie do zapisu obrazów, jest skojarzeniem naturalnym. To nie jest fotografia pamięci, to w pełni świadoma rozmowa z otoczeniem, wynik zachwycenia albo krótkiego błysku, niemożności zrozumienia, próby oswojenia, zamknięcia w formę. Australia Marka Lalko jest jego własnym kontynentem, którego wygląd tworzy dla siebie, pokazując nam z ulotnych nieprzekazywalnych wrażeń te bardziej poruszające. Patrząc na te fotografie myślę też o pokorze ich autora wobec innej, nowej przestrzeni. Wybierając moment poranka, albo upału, bezludzia w ludzkim krajobrazie, chciał pokazać ją mocniejszą, samą dla siebie. Bez użytkowości, z samym tylko wyglądem, obiektywnym byciem. Bez pretensji do opisu całości, specyfiki, raczej z zaakcentowaniem siebie, swoich wyborów z różnorodnej Inności, swojej obecności nieśpiesznego przechodnia z aparatem fotograficznym.
Wojciech Kozłowski
* Marcel Proust, W stronę Swanna [przeł. Tadeusz Żeleński (Boy), cytat znaleziony w: Walter Benjamin, Pasaże, Kraków 2005]
** Moje własne skojarzenie wiąże się z książką Nevila Shute "Ostatni brzeg", w której Australia jest ostatnim obszarem ocalałym z atomowej apokalipsy. Ocalałym tylko materialnie, bo mieszkańcy skazani są na śmierć wskutek choroby popromiennej.